Recenzja serialu

Sceny z życia małżeńskiego (2021)
Hagai Levi
Jessica Chastain
Oscar Isaac

W teatrze życia małżeńskiego

Levi podąża tropem Bergmana nie tylko w warstwie fabularnej. Powiela także inscenizacyjny minimalizm, który skutkuje oparciem serialowej konstrukcji głównie na aktorskich
Prawie każdy odcinek miniserialu "Sceny z życia małżeńskiego" otwiera krótka sekwencja, która pozwala nam zajrzeć pod podszewkę telewizyjnego spektaklu. Zanim na dobre zanurzymy się w świecie przedstawionym, obserwujemy ostatnie przygotowania na planie: krzątającą się ekipę, aktorów powtarzających kwestie albo dyskutujących o czymś z reżyserem, ustawianie kamer i świateł. Zupełnie tak jakby twórcy odsłaniali przed widzem iluzję całego przedsięwzięcia, a jednocześnie potwierdzali, że są świadomi umowności i skonwencjonalizowania tego, co zaraz pokażą. Nie pierwszy raz medium filmowe zostaje tu przecież użyte do opowieści o kryzysie i rozpadzie małżeństwa. Temat ten powraca jak bumerang w historii kina, podejmowany w różnych wariacjach, którym kształt nadają zmiany społeczne, polityczne czy prawne. Hagai Levi, izraelski reżyser i scenarzysta, przystępował zatem do realizacji serialu z całym bagażem kulturowych odniesień i rozeznaniem w powielanych do znudzenia schematach opowieści małżeńskich. Czy pozwoliło mu to ominąć pułapkę wtórności i odświeżyć znaną formułę?


Największym źródłem inspiracji dla autora jest oczywiście telewizyjny projekt Ingmara Bergmana z 1973 roku, z którego zapożyczył nie tylko tytuł i nazwy kolejnych odcinków, ale również zarys fabuły i wiele rozwiązań scenariuszowych. Tym razem akcja nie toczy się jednak na szwedzkiej wyspie Fårö i nie łączy ściśle z osobistymi doświadczeniami wybitnego filmowca, tylko przenosi nas do współczesności, na amerykańskie przedmieścia. Liv Ullmann i Erlanda Josephsona zastępują Jessica Chastain i Oscar Isaac (ostatni raz partnerowali sobie w filmie "Rok przemocy"). Ona wciela się w Mirę, pewną siebie wiceprezeskę od zarządzania produkcją w korporacji, on w Jonathana, profesora filozofii, który w wolnym czasie zajmuje się domem. Mają za sobą 10 lat szczęśliwego małżeństwa, lecz coś zaczyna się w nim psuć. Każdy epizod, wypełniony długim dialogiem pary, prezentuje bohaterów na innym etapie rozpadu ich związku i pozwala przyjrzeć się wybranym problemom decydującym o niemożności dalszego porozumienia. 

Levi podąża tropem Bergmana nie tylko w warstwie fabularnej. Powiela także inscenizacyjny minimalizm, który skutkuje oparciem serialowej konstrukcji głównie na aktorskich pojedynkach Chastain z Isaacem oraz operowaniem bliskimi planami i ciasnymi kadrami w większości scen. Razem z postaciami zostajemy zamknięci w czterech ścianach ich domu, gdzie toczą zaciekłe spory, dyskutują o najbardziej drażliwych kwestiach obyczajowych, wyrażają swój żal i pretensje, a czasem okazują sobie znów czułość, kochają się i zacierają wrażenie wzajemnego odrzucenia. To, co u szwedzkiego klasyka zaważyło na niebywałej wręcz subtelności i psychologicznym zniuansowaniu całego dzieła, a więc celowa, emocjonalna powściągliwość aktorów i przywrócenie nadrzędnej roli starannie napisanemu tekstowi, u Leviego zastępuje niestety brak umiaru. Reżyser zbyt często i zbyt pospiesznie zamienia spotkania Miry i Jonathana w otwarte małżeńskie wojny, podkręcając sztucznie dramaturgię i przesłaniając istotę ich traumatycznego rozejścia. Bazuje raczej na niepotrzebnych (i efekciarskich) szarżach odtwórców głównych ról lub sinusoidalnych, niemal mechanicznych przeskokach między skrajnymi emocjami bohaterów. Najdziwniejsze jest to, że Izraelczyk nie musi wcale ścigać się z czasem i kondensować wszystkich konfliktów oraz napięć w ograniczającym, dwugodzinnym metrażu, co bywa zmorą przy tworzeniu filmów – nawet tak doświadczeni autorzy jak Noah Baumbach  ("Historia małżeńska") czy Kornél Mundruczó ("Cząstki kobiety") ostatnio mieli z tym pewien kłopot. Ma dużo więcej przestrzeni na skrupulatne rozegranie sekwencji rozmów, z której wzorcowo skorzystał Bergman, a mimo tego raz za razem zbacza na wydeptane, mało atrakcyjne ścieżki.
 

Wydaje się też, że Levi nie ufa tekstowi źródłowemu albo na siłę wprowadza własne pomysły, by nie zostać posądzonym o żerowanie na dorobku mistrza. Nie chodzi mi rzecz jasna o samo uwspółcześnienie historii, w pełni zrozumiałe i czasem uruchamiające intrygujące konteksty (jak w wątku zamiany ról małżeńskich – w amerykańskiej wersji to mężczyzna jest opiekunem domowego ogniska, a kobieta realizuje się w sferze zawodowej), lecz o nieumiejętność oczyszczenia fabuły ze zbędnych naddatków. Zamiast skoncentrować się wyłącznie na dynamice organizującej pogmatwaną relację głównych bohaterów, twórca dokłada tu i ówdzie mało przekonujące lub porzucane pochopnie motywy: potencjalnego biseksualizmu Miry, zaangażowania Jonathana w zdobycie drugiego dziecka, terapii jednego z bohaterów.

Tę chybioną strategię jeszcze bardziej podkopuje fakt, że Levi nie potrafi wyważyć w odpowiednich proporcjach racji i argumentów po dwóch stronach barykady. Bergman  harmonijnie balansował między temperamentami, światopoglądami i stanowiskami jakże różnych od siebie małżonków, nie pozwalając odbiorcy wydawać pochopnych sądów i maksymalnie komplikując kwestię postawienia się za którymś z nich. Naświetlał rozwijający się spór z poczuciem jego nierozstrzygalności i bezzasadności szukania winnego. Nawet jeśli intencje Leviego są podobne, trudno oprzeć się wrażeniu, iż (nie)znacznie faworyzuje Jonathana, obarczając przy tym większą odpowiedzialnością za kryzys w związku Mirę. Kontrast w codziennym zachowaniu bohaterów podkreślają dwa modele aktorskie reprezentowane przez Chastain i Isaaca. Ona operuje zdecydowanie bardziej wyrazistymi i narzucającymi się środkami ekspresji: wypełnia ekran całą sobą, reaguje gwałtowniej, wykorzystuje swój seksapil i dominuje nad partnerem. On gra z prawie dziecięcą łagodnością: okazuje mniej emocji, jest wyważony i nieco przygaszony. Widz instynktownie czuje się bezpieczniej i swobodniej w towarzystwie Jonathana-Isaaca, którego pasywność jawi się jako uzasadniona reakcja obronna. Levi głębiej wnika też w przeszłość mężczyzny i w psychoanalitycznym kluczu stara się rozpracować jego osobowość – z jednej strony znów idzie tu na skróty, acz z drugiej skłania do większego współczucia mężowi. Ku naszemu zdziwieniu i rozczarowaniu nie zostawia na to wystarczająco miejsca, studiując charakter bohaterki.


"Sceny z życia małżeńskiego" cierpią więc z powodu reżyserskiej niekonsekwencji, paradoksalnego nadmiaru oraz zgubnej pewności, że opanowało się (pozornie) prostą konwencję małżeńskiej psychodramy. Równocześnie ich uważny seans udowadnia, że udźwignięcie Bergmanowskiego brzemienia okazuje się dla kolejnego twórcy wyzwaniem ponad siły. Wprawdzie Leviemu należą się słowa uznania za samą próbę zmierzenia się z tekstem Szweda, ale nawet potraktowanie amerykańskiego miniserialu w  formie hołdu i niezbędnej aktualizacji nieco przykurzonego już klasyka z lat 70. nie powinno przesłaniać ewidentnych potknięć Izraelczyka na jego własnych konceptach. Po seansie warto zresztą w skupieniu rozważyć: czy uniwersalność telewizyjnego dzieła Bergmana nie stawia pod znakiem zapytania sensu tworzenia jego kolejnych remake'ów?
1 10
Moja ocena serialu:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones